Wyróżnione

Twierdza Upadku

Dla Emila Vardy

W grotach słabości swojej,
Jak w jakiejś świątynii,
Jak w grotach zawiłych Altamiry ...
Tęczowe stalaktyty próżności, tam -
Mijałem zdzierając podeszwy
Drogich włoskich skórzanych połbutów.
W życia pielgrzymce, na połowie czasu...

W Lublinie, w Rzymie, czy i w Budapeszcie,
W Latinie (dla uchodźców),
W Katanii, czy Ragusie, i
W Rajskim Ogrodzie Syracuz, na Sycylii -
Gdzie grota zwana Oreccio di Dionisio, czyli
Ucho Dionisosa, nieopodal
Greckich i Rzymskich amfiteatrów,
Pośród kwitnących rododendronów i ptaków,
I w Nowym Jorku, w Waverly Inn,
Czy na Far Rockaway.
A także w West Hampton Beach, na
Long Island – gdzie spotkałem, ostatniego lata -
Ormiańskiej dziewczyny Zianny K. urok
I tęsknotę za jej zakazaną – z pewnych względów - miłością,
Która się śni,

U wrót Twierdzy Upadku.
W grotach słabości wciąż
Potężna Twierdza Upadku.
Wysoko się wznosi i trwa.

A w domu, w ciemnej sieni
Przed drzwiami stoi -
Czekając na drzwi otwarcie,
A nie pukając...
Przyjaciel.
“Przyjaciół się nie wybiera – przychodzą
I są, cokolwiek się nie wydarzy, są i są!” -
Jak błogosławieństwo. Jak tarcza ochronna.
Przed demonów, upadłych aniołów Złem.

Ulicznych kobiet ciepło – chwilowe,
Przed wejściem na zwodzony most, do
Twierdzy Upadku fortecy, na
Które nie żałujesz grosza,
Marności słodycz, i pociecha, że
Jednak są jeszcze na tym świecie dobre kobiety...
O ironio, przed Twierdzą Upadku!

Wodziłem latami palcem po mapie.
Zielone niziny, pomarańczowe i brązowe góry,
A także niebieskich ścieżek rzeki,
I tafle jezior...
Nie mogłem znalezć twierdzy, czy
Ruin fortecy, jak w Templariuszy
Sekrecie wielkim...

A Mistrz powiedział:
Drogi uczniu! Otwórz
Swe serce – na przestrzał. Tam
Znajdziesz twierdzę, której tak
Szukasz.

Cokolwiek byś nie usłyszał, tylko
To pamiętaj:
Świątynia twierdzy której szukasz
Mieszka w tobie.

Przez tyle lat, tak uparcie
Wznosiłeś ją i czyż bezwiednie (?)
Wznosząc Chiński Mur - przed sobą samym -
Sobą prawdziwym i Światem, który
Cię odgradza.

Więc chyba czas najwyższy
Wznieść się wyżej. Z pomocą i
Na skrzydłach Łaski...
Wielce Wszechmocnej,
Boskiej Transcendencji.

Nieuniknione objawia się nagle

Ptak zdziwiony coraz większe kręgi zataczał na nieboskłonie.
Las stał w ciszy, jakiej nigdy jeszcze nie doznał.
Rzeka płynęła powoli, wypłukując meandry w wiklinowym brzegu.
A trzcina, tak czuła na podmuch wiatru, spała, nieruchomo stojąc.

Krzątali się ludzie wokół codziennych obrządków,
Wypełniając puste muszle godzin życia, zwyczajnie, na codzień,
Spełniajac to, do czego cichy głos ich nakłaniał
I przypominał o Niespodziewanym,
Które może objawić się nagle… jak
Nieuniknione.

Nieuniknione –
Objawia się nagle,
Inaczej
Byłoby łatwiej je przyjąć…

Pociągi

Gwizd pociągu na dalekim zboczu
Nocą, stukot kόł daleko,
Po przeciwnej stronie łąk
Po przeciwnej stronie pamięci.

Wszystkie pociągi jadą w Nieznane.

Najdalsze linie krajobrazu
Przesuwają się w odwrotnym
Kierunku za oknami.

Dobrze znasz nazwę stacji,
Jeszcze z dzieciństwa…
Tylko nie wiesz,
Że znajdziesz się tam, dokąd zmierzasz?

Wszystkie pociągi jadą w Nieznane.

Czy jakimś trafem
W odrealnionym miasteczku,
Gdzie wciąż konie człapią
Ciągnąc wozy
A furman pogwizduje,
Kontent z dzisiejszego utargu.

Gdzie samotna chata za miastem
Z czόłnem,
Po drugiej stronie rzeki, w wiklinie, tam
Samotny rybak w grubych szkłach i kaloszach
Śledzi ruch spławika, ćmiąc cygaro –
Od czasu do czasu pozdrawiając
Kąpiące sie dzieci i
Rodzicόw na kocach –
Wygrzewających zziębnięte ciało
Od Wieprza zimnej wody.

Gdzie szum sosen wysokich ze wzgόrza
Dochodzi aż tutaj,
Na Błonie,
Ponad łąkami chabrόw i bławatόw.
I rechotem żab wśrόd żόłtych kaczeńcόw,
Mieszając się z piskiem dzieci,
Szczęśliwych z kolekcji czarnych małży
I białych muszelek na plaży.

A może też to stacja, gdzie
Pociąg nie staje,
W biegu wyskoczyć trzeba,
Z wagonu, na gapę,
Jak uczył starszy kolega,
Jazdy bez biletu.
Z Rejowca do Świdnika…
Witaj przygodo!

A może też to stacja,
Nad zalewem,
Gdzie pijany cywil
Stracił rękę pod kołami Elektrycznej kolejki –
Zegrze – Warszawa.
I żołnierskim pasem
Zaciskając ramię przed upłwem krwi,
Pędziliśmy R-ką zieloną do najbliższego
W stolicy szpitala.

A może też to stacja, gdzie
Gόr majestat
Powoli się odsłania
I budzi miłość –
Od pierwszego wejrzenia
W chłopcu z wyżyn…

Od pierwszego wejrzenia,
Ale
Nie do tej dziewczynki, z ktόrą W przedziale się całowałeś –
Nie pomny na śmiech brata:
Widziałem, widziałem! Ktόry
Podglądał z gόrnej pułki…

Ale do gόr
Starych,
Przykrytych płaszczem
Kosodrzewiny na zboczach,
A w dole jodłą i świerkiem –
Karkonoszy po polskiej stronie
Sudetόw.
Zaczarowany urokiem świtu, tam
W Szklarskiej Porębie,
Odkrywałem gnostyczne secrety
Miłości i Wielkiej Przyjaźni…

Wszystkie pociągi jadą w Nieznane –
Mόwiłem sobie…
I nie wiesz:
Kim będziesz, kiedy wreszcie twa podrόż
Do Kresu,
Przemieni wszystko!

Panta Rei

Uśmiech dziecka,
Płacz dziecka
I kwilenie ptaka pośrod gałęzi wiosną,
Cokolwiek, co serce smuci lub cieszy…

Panta Rei…

Matka w oknie
I ślady na śniegu,
Prowadzące prosto do domu.
Każdym razem wracając wieczorem ze szkoły,
Oczekiwałem radosnego odkrycia.
Niecierpliwie śledząc śnieg prόszący, czy
Nie zakryje radosnej nowiny.
Wędzonego dorsza na stole.
I butelki wina.

Powrόt Ojca.

Panta Rei…

Pod wysokim mostem
Zielone barki płynęły.
Skąd? Dokąd?

Panta Rei…

Kra ciężka napierała na przęsła,
Heraklitejski łuk napięty.
Most był solidny.
Mały Franio, sąsiad z ulicy
Chciał być żeglarzem,
Ale dryfował na krach.
Pogrążył się w rzece
I pozostawił rozpacz…


Panta Rei…

Na scenie żywcem spłonęła
W słomianym stroju z konopi
Od iskry korkowca
Ewunia Lemberg.
Nie pomnę, aby w miasteczku
Uliczka była z jej imieniem…

Panta Rei…

Na wysokim moście stoję
Rozpamiętując – co widzę
W nurcie rzeki…

Bo oto w chwili medytacji
Unoszę się ponad
Wszelki żywioł presokratykόw
I obciążony umysł.

Panta Rei…
Panta Rei –
Powiedział Heraklit.

Cokolwiek

Cokolwiek byś zrobił
Cokolwiek uczynił
Siebie i innych
Za wszystko obwinił…

Spójrz, jeszcze słonce mocno przygrzewa,
A po dolinach kłaniają się drzewa –
Choć już wczesna jesień
W listowiu dojrzewa.

Wrzesień kolorowy
Ozdobi wkrótce wiankiem
Siwiejące głowy.

Pozbieraj kamyki
Na wieczornej plaży
Ogrody medytacji buduj
Układając w stożki.

Balans w koncentracji
Nierównej symetrii
Ześlą ci spokój
W Boskiej Geometrii…

Zdążyć przed deszczem

Słońce poranne i ciepłe, jak
Lampa w pokoju na stole
Rozjaśnia cztery kąty Ziemi…

Jeśli Dobro mieszka w tobie,
Przez oczy, uśmiech – promieniuje.
Jeśli świętości choćby mały promyk
Rozsunie jedwabne zasłony,

Gdziekolwiek pójdziesz, oświetli ci drogę,
Czy w starym domu, czy w niezmiernym świecie.

A tuż za rogiem, ta kobieta
W białej bluzce, zmęczona i smutna,
Krople deszczu wyciera serwetką,
Aż zapach perfum wzlatuje
Ponad jej aury teczę, i
Rzekłbyś:
Najwspanialsze wspomnienia rozbudza…

Zmęczona i smutna,
Oczekiwaniem jedwabnego gościa,
Który by dłoń jej uchwycił
I powiódł ku świetlistej polanie,
Gdzie Wzniosłość mieszka i
Przemienia życie nagłym gestem,
Cudownym, złotym promieniem.

Byle tylko zdążyć przed
Jesiennym deszczem…
Zdążyć przed deszczem!

Przyciemniały już

Przyciemniały już
Białe kwiaty z zeszłej
Niedzieli.

Nie miał odwagi nikt
W przeźroczystym wazonie wody żółtej
Odświeżyć.

Jak gdyby pokój
Cmentarzem był wiejskim opuszczonym,

Bo starzec zamyślony siedział
Pod brodą kij sztywny trzymając,
Jak podtrzymanie wieku…

I patrzył, patrzył na odległe zbocza,
Z gór wiatru nasłuchując –
Czy można jeszcze dzisiaj
Cichy płacz Antygony usłyszeć?

Który żal – dumał – większy,
Czy ten, z ludzkiej winy dramat,
Czy z boskich wyroków tragedia?

A krótki żywot kwiatów –
Żałobnych, czy weselnych,
Bezwzględny czas odmierzał.

Wszystko, co doskonałe
Musi być skończone.
Po Katastrofie –
Katharsis.

Więc jednak żal większy
Za życiem przerwanym u szczytu…
I cały nasz
Wielki Teatr Świata – Theatrum Mundi
Tragedią się wydaje…

Na wysokich koturnach
Ponad lustrem wody,
By zaczerpnąć powietrza
Wciąż obiecującego życia,
Odgrywam swą rolę –
Ja, nieudolny aktor
Własnego cierpienia.

Mizerny poeta

Mizerny poeta
Wiąże słowa, jak sznurówki do butów.
On nie wie jeszcze, że
W starożytnej japońskiej świątyni Edo,
Misterny rytuał wiązania krawatów
Lub strojenia muszki do fraka – przed audiencją u
Ichniej Cesarskiej Wysokości –

To Zen jakiejkolwiek akcji –
W głębokim respekcie dla tajemnicy Ducha…
W asyscie obłoków mistycznej herbaty.

Najpiękniejsze haiku, proste,
Głębokie, i tajemnicze jak Ocean,
Może się równać tam z
Poezją Zachodu…

Tam to rozbójnik poeta, François Villion
“Skargi Dam Minionego Czasu” – pisał, czy Jeszcze wyżej…
Modlitwę:
“Dopóki nam Ziemia kręci się…” –
Tak rozsławioną przez pieśń Okudżawy…

***

Jezus w respekcie dla Wszechpotężnej Mocy Słowa – Logos ……………………………………
Pisał
Patykiem na piasku.

*
Jakie to słowa były?
Ktorych Świat przyjąć i utrwalić nie potrafił?

*
A Hipokrytes powiedział:
Jeśli chcesz przejść tysiąc mil, jak
Zalecają Chińscy Mistrzowie,
Musisz zrobić ten pierwszy krok!

Pierwszy krok, gdziekolwiek pójdziesz,
Uskrzydlony Duchem Świętym…

To samo z Pisaniem.

Origami Kosmiczne

Origami kosmiczne
Tak Boskie Orygami…

Papierowe kartki białe,
Kolorowe dni, całe epoki –
Misterne ptaki, czy inne figury,
W uniwersalnym kalendarzu,
Prawie bez znaczenia, tak małe, jako
Dowód na istnienie Najwyższej Inteligencji –
Niepojętej na poziomie Ludzkiego.
Generacji Bytu – Homo Sapiens…

W ograniczonym przedziale
Zimna i ciepła, gdzie żyjemy, i
Kinematycznej ekwilibrystyki, że
Możesz się podnieść, wstać i kroczyć prosto…
Na przekór niewidzialnym, acz potężnym siłom
Matki Grawitacji.
Śniegom i deszczom, mroźnym wiatrom
W pochodzie ku słonecznym dniom…
Bo bez Słońca Nic…

*

Ach, cóż to za fenomen, zadziwia się poeta:
Istnieć:
Żyć…
Widzieć…
Jaki ma sens ten Świat widzialny,
Komuż potrzebny jest i po co? Poza człowiekiem…?
Sztucznej Inteligencji wyposażonej w czułe sensory –
Bez czułych zmysłów?

I jeszcze…
Móc Mówić o tym, czy wyśpiewać:
Origami Kosmiczne i żywe.

*

A cóż dopiero Miłość Dantejska,
Tak niemożliwa bez tych pomniejszych
Boskich Darów?
– zadumał się Master Konfuzjusz,
Wieczorem, na zielonej herbatce u Poety.

Ja Śmieszny Fakir

Chodziłem na dwóch palcach
Jednej ręki,
Za pergaminem chińskich cieni.

Stąpałem po rozżarzonych węglach…
W azbestowych kaloszach.

Spałem na gwoździach…
Wbitych w podłogę, chwilowo
Bezdomny.

Potrafiłem nie jeść przez trzy dni –
Po porządnej libacji…

Niestety, nie miałem na sobie
Ochronnego skafandra minerów,
Kiedy uderzył mnie pędzący pojazd.

A teraz czekam na helikopter –
Ważki, która wpadnie przez otwarte okno
I nakreśli zygzakami message:
“Czekam!
W jedwabnym płaszczu zielonym, Poznasz mnie po uśmiechu
I ciepłym, dla Ciebie, spojrzeniu”.

Więc, chociaż jestem fakir
Poczuję w dołku żar,
Którego nie chciałbym ugasić.